Chociaż ciężko było to stwierdzić na
podstawie pogody, lato jeszcze nie nadeszło. Na niebie nie było chmur, a upał
nie doskwierał, mimo że czuło się go na twarzy — ot, piękny dzień, idealny na
spotkanie na świeżym powietrzu, nawet jeżeli nie sprzyjały temu przykre
okoliczności.
Albus usiadł w jednym ze środkowych
rzędów. Staromodne, metalowe krzesło było niewygodne, ale nie na tyle, aby
odwracać uwagę od charakteru ceremonii. Wszyscy wokół przywdziali głęboką
czerń, standardowe stroje dla konduktu żałobnego, ale żadna z szat nie pasowała
do atramentowego odcienia trumny nieboszczyka.
Znajdowali się na dziedzińcu dworu
Malfoyów, gdzie kiedyś grał razem ze Scorpiusem i panem Draconem w quidditcha.
Z dwóch stron otaczały ich mury kunsztownej rezydencji, będącej symbolem
zarówno prestiżu, jak i dostojeństwa, ale nikt nie zachwycał się widokami.
Trumnę ustawiono w centralnej części
placu. Była zamknięta, jakby zmarły nie życzył sobie kontemplacji żałobników,
smukła i elegancka. Z daleka sprawiała wrażenie najzwyklejszego ciemnego
papieskiego sarkofagu, ale z bliska miała dość wyrafinowany kształt. Albus nie
był w stu procentach pewien, czy przypadkiem to nie wina padającego nań
światła, ale wydawała się wyłożona głęboką zielenią, co dodawało jej
atrakcyjności, zwłaszcza że leżała na bujno rosnącej trawie.
Skupiony na trumnie, dostrzegł ukrytą za
czarną woalką kobietę i natychmiast odwrócił wzrok. Chociaż nie widział jej
twarzy, wiedział, że patrzył na Narcyzę Malfoy, wdowę po zmarłym. Miał
ograniczone możliwości, bowiem siedział w środkowym rzędzie, zaś pierwszy
zajmowała wyłącznie rodzina. Szczęśliwie, dzięki pilnie czynionym obserwacjom,
był lepiej zorientowany w dokładniejszym rozmieszczeniu miejsc.
Mimo że siedziała na samiuśkim środku i
nie widzieli się kilka dobrych lat, odniósł wrażenie, że postarzała się
przynajmniej o wiek. Nie wiedział, czy to postępująca zmiana, czy też nagła,
ściśle związana ze stratą męża, ale jej włosy straciły swój dotychczasowy jasny
kolor na rzecz całkowitej siwizny, niemal bieli, zaś lekko zwiotczała skóra na
twarzy potęgowała stoicką postawę, którą prezentowała światu. Po obu stronach
siedzieli jej najbliżsi, a mianowicie syn i synowa, których Albus ostatnimi
czasy widywał jedynie w przelocie. Astoria Malfoy znacznie się wyróżniała
spośród tłumu, głównie ze względu na brązowe, upięte w koka włosy i pełne
prawdziwej żałości oczy. W przeciwieństwie do swojej żony pan Draco wyglądał
tak, jak zawsze — miał zaczesane do tyłu i przygładzone włosy oraz bystre spojrzenie.
Ubrany był w standardowy strój żałobny, najprostszą z możliwych czarną szatę,
która upodobniała go do syna.
Scorpius zajął miejsce w rogu,
zachowując się co najmniej nieswojo. Nieznacznie pochylał się do przodu,
trzymając dłoń na klatce piersiowej, dokładnie w miejscu serca. Był wyraźnie
nieszczęśliwy i dawał upust swojej rozpaczy. Albus odwrócił wzrok, aby poszukać
innych znajomych, nie chcąc oglądać jego niedoli.
Siedział z daleka od swojej rodziny, ale
nie było to spowodowane rozłamem, kłótnią, czy też innego rodzaju problemami.
Przyszedł na pogrzeb w charakterze przyjaciela, a nie znajomego zmarłego, czy
też syna sławnego bohatera wojennego. Z lewej strony towarzyszył mu ponury
Morrison, a z prawej zasmucona Mirra. Sukienkę dopasowała do koloru swoich
włosów, które upięła w podobnej manierze, co pani Astoria. Gdy się odwrócił,
podłapała jego wzrok, uśmiechnęła się pokrzepiająco i złapała go za rękę.
Od starcia w Ministerstwie Magii minął
trochę ponad tydzień, ale wydarzenia po opuszczeniu Komnaty Losu wciąż widział
jakby za mgłą. Oczywiście, razem z dziewczyną wsiadł do windy, aby wjechać na
wyższy poziom. Gdy weszli do atrium, zamiast ustawionych pod ścianą setek
siluet, zobaczyli kupę piachu, który równie dobrze mógł być sproszkowanymi
kośćmi. Mirra odzyskała w międzyczasie przytomność, a nawet sprawiała wrażenie
zorientowanej w sytuacji. Chwilę później wyjechali na powierzchnię przy pomocy
budki telefonicznej, a tam stanęli twarzą w twarz z Harrym Potterem.
Jak się okazało, Morrison najpierw odstawił
Scorpiusa do domu, a potem ponownie aportował się do Toksycznego Kamieniołomu —
a przynajmniej na obrzeża, gdzie nie sięgało pole ochronne. Gdy tylko
powiedział aurorom o Departamencie Tajemnic, ci zaniechali oblężenia Kakos i
przegrupowali się, wysyłając do Ministerstwa wszystkich wciąż zdolnych i
chętnych do walki. Ciężko stwierdzić, w którym dokładnie momencie przybyli, ale
najprawdopodobniej podczas konfrontacji z Darvym, tak więc bitwa dobiegła
końca, zanim w ogóle wkroczyli do budynku. Wyszedłszy na powierzchnię, Albus
nie miał czasu na przeprowadzenie szczerej rozmowy z tatą, bo natychmiast
został otoczony przez oddział aurorów, a potem przetransportowany do Świętego
Munga, gdzie otrzymał pomoc medyczną. To naprawdę interesujące, ale nawet po wygraniu
wojny, Harry pozostawał nieuchwytny, niezależnie od pory dnia i nocy.
Mirra, jakby wyczuwając, że wraca
myślami do wydarzeń z Ministerstwa Magii, mocniej ścisnęła jego dłoń. Szczerze
mówiąc, ona również miała problemy z pamięcią. Nie wiedziała, do czego doszło w
Komnacie Losu, ale uwierzyła w to, co poświadczył ojcu — że Darvy zginął. Nie
chcąc, by znów przechodziła przez piekło, oszczędził jej dramatycznych
szczegółów, rzucając samymi ogólnikami. Na szczęście, ani ona, ani tata, nie
domagali się dodatkowych wyjaśnień. Był im wdzięczny, bo zdecydowanie nie
zamierzał ponownie zagłębiać się w bolesną przeszłość.
To działało we dwie strony, ponieważ
Albus też nie dowiedział się, w jaki sposób Mirra wpadła w pułapkę i została
schwytana. Jeden z uzdrowicieli w szpitalu powiedział mu, że była poddana
różnym torturom, z których najgorsza była klątwa Cruciatus, chociaż nie byli
pewni przedziału czasowego — nie dopytywał. Gdy podano dziewczynie veritaserum,
okazało się, że luki w pamięci są w pełni naturalne, a nie spowodowane
traumatycznymi wydarzeniami. Kiedy opowiedziała wszystko, co zapamiętała,
odetchnął z ulgą, zadowolony z pozostawienia kilku niewiadomych. Nie miał
żadnych wątpliwości, że pewnego dnia, gdy oboje będą gotowi, rozwieją wszelkie
niejasności, omówią sprawy chronologicznie oraz nie pominą ani jednego niuansu.
Nie zamierzali się spieszyć, ponieważ bez wiszącej nad głowami wojny, usiądą do
herbaty we właściwym czasie; zmierzą się ze wszystkim, co przyniesie im los.
Wspomnienia, które na siłę wydobył z
Marksona, były adekwatne do rzeczywistości. Hugo został poważnie ranny i wciąż
kulał, nie mogąc obciążać chorej nogi. Chociaż uzdrowiciele twierdzili, że
nigdy nie odzyska pełnej sprawności, byli optymistycznie nastawieni do poprawy
i dalszego leczenia. Jak się okazało, James również został pokiereszowany,
stojąc zbyt blisko eksplozji, aczkolwiek z dnia na dzień dochodził do zdrowia.
Wszyscy inni, których miał okazję poobserwować, wyszli ze starcia z niewielkimi
obrażeniami, choć, oczywiście, nie obyło się bez ofiar śmiertelnych.
Oblężenie Toksycznego Kamieniołomu
również zebrało swe żniwa. Nie znał nazwisk, a tym bardziej nie kojarzył twarzy
poległych wojowników, ale wiedział, że jego rodzice i starsze pokolenie owszem.
Życie straciło kilku aurorów, którzy dzielnie walczyli u boku Harry’ego
Pottera, a także wspierali go podczas aresztowania i odsiadki w więzieniu.
Prawdę powiedziawszy, pogrzeb Lucjusza Malfoya był pierwszym, w którym Albus
uczestniczył po wojnie, ale nie ostatnim — oczekiwał głównie na pożegnanie
Warrena Waddleswortha.
W zeszłym tygodniu debatowano o naprawdę
wielu sprawach, ale prym wiodły trzy, a mianowicie definitywny koniec tyranii
Sebastiana Darvy’ego, heroiczna śmierć Ministra Magii oraz krótkotrwałe
zjednoczenie się kilku renegackich grup. Hańba związana z nazwiskiem
Waddleswortha znikała z dnia na dzień, bowiem czarodziejski świat okrzyknął go
bohaterem wojennym pokroju prawie Harry’ego Pottera. Chociaż jego śmierć owiana
jest tajemnicą, nie powstrzymało to rozprzestrzeniających się po świecie
plotek, w których Albus doszukał się kilku nieścisłości, głównie w tym, w jaki
sposób Minister pokonał Prawą Rękę Śmierci.
Chociaż spekulacji było naprawdę wiele,
większość skłaniała się ku jednej możliwości. Waddlesworth ustalił, że Sebastian
Darvy zabunkrował się w gmachu Ministerstwa Magii, po czym naprędce
skonstruował plan. Wdrożywszy go w życie, zwołał grupę wiernych sobie
czarodziejów i czarownic oraz wymaszerował, aby zakończyć wojnę. Rozgromił
komitet powitalny w postaci kilkudziesięciu diabłów, a w starciu zginął również
Darvy. Kwestią sporną pozostaje, kto komu zadał ostateczny cios, ale sporo osób
uważa, że wykończyli się nawzajem. Albus był usatysfakcjonowany tymi
odpowiedziami, ciesząc się z własnej anonimowości. Waddlesworth zdobył uznanie,
na które w pełni zasłużył i zebrał laury — bez względu na piedestał, na który
go wyniesiono, zamierzał popierać ten autorytet.
Zobaczywszy poruszenie w tłumie
żałobników, przestał bujać w obłokach. Na przód wysunął się starszy, trochę
pulchny mężczyzna, odziany w oficjalną, aczkolwiek prosto skrojoną szatę.
Najprawdopodobniej był to odpowiedzialny za ceremonię urzędnik państwowy,
przygotowujący się do przemowy. Zamieniwszy kilka słów z panem Draconem,
przystanął przed trumną i poczekał, aż na dziedzińcu zapadnie cisza. Gdy ludzie
zakończyli rozmawiać, chrząknął, aby oczyścić gardło, po czym zabrał głos.
— Witam. Witam i dziękuję za tak liczną
obecność — powiedział nudzącym głosem. — Zebraliśmy się tu z dwóch powodów —
żeby opłakiwać zmarłego, ale też uczcić jego pamięć…
Albus wyłączył się po pięciu sekundach
monologu. Nie robił tego złośliwie, a wręcz przeciwnie. Czuł się nie na
miejscu, jakby nie mógł siedzieć wśród żałobników i doświadczać życiowej
historii Lucjusza Malfoya. Nigdy nie byli ze sobą blisko, ledwo się znali, a
ich rozmowy zazwyczaj przybierały nieprzyjemny obrót. Przyszedł na pogrzeb,
chcąc uhonorować pamięć człowieka, który oddał życie, broniąc bliskich mu osób.
Skorzystawszy z tego, że mówca
przyciągał uwagę wokół zgromadzonych, poświęcił trochę czasu na postudiowanie
żałobników. Było ich naprawdę wielu — tylu zainteresowanych zmarły z pewnością
się nie spodziewał. Na tle odzianych w czerń czarodziejów wyróżniały się przede
wszystkim rude głowy, zajmujące głównie środkową część publiki, w tym rząd
przed nim i dwa za nim. Albus niemal od razu zauważył Rona Weasleya, ponurego,
ale i dostojnego. Chociaż wujek zawsze krytykował Malfoyów, nieraz popisując
się brakiem taktu czy ogłady, dziś nie udawał smutku, a naprawdę był przygnębiony.
Jakby nie patrzeć, chociaż Lucjusz parał się w przeszłości śmierciożerstwem i
miał niepochlebną opinię wśród społeczeństwa, zginął broniąc Weasleyów i
Potterów, przede wszystkim dzieci. Co więcej, przez pewien czas robił za
podwójnego agenta, pracując dla Ministerstwa Magii.
W tłumie wypatrzył też wiercącego się z
niewygody Hugona, któremu najprawdopodobniej doskwierała zraniona noga i
zapłakaną Rose. Wokół nich siedziało mnóstwo rozproszonych krewnych — po prawej
stronie wujek George razem z rodziną, a rząd za nimi usadowił się wujek
Charlie.
Gdy tak rozglądał się po żałobnikach,
zauważył swojego tatę, ale natychmiast odwrócił głowę, odmawiając nawiązania
kontaktu wzrokowego. Aby odegnać nieprzyjemne myśli, ponownie skupił się na
przyjaciołach. Mirra walczyła z potokiem łez, z determinacją patrząc przed
siebie. Morrison był zaczerwieniony ze zmartwienia, ale jakoś się trzymał.
Siedząca obok niego Melonie Grue również przyszła w charakterze wsparcia dla
Scorpiusa, ale Albus nie był pewien, czy towarzyszy Vincentowi. Prawdę
powiedziawszy, nie wiedział nawet, czy ich związek przetrwał próbę czasu i
rozłąkę. Wtem zdał sobie sprawę, że od powrotu do domu zamienił z przyjacielem
zaledwie kilka oszczędnych zdań. Tknięty przeszywającym smutkiem, zastanowił
się nad naturą łączącej ich więzi. Czy razem z nastaniem pokoju na świecie i
wypełnieniem misji, zakończyli swą przyjaźń…?
Gdyby nie wyglądał podejrzanie,
potrząsnąłby głową. Nie miał żadnego powodu, aby wątpić w ślizgońską lojalność
i nie powinien kwestionować oczywistości. To naturalne, że potrzeba czasu, aby
poradzić sobie z minionymi wydarzeniami. Sam też nie inicjował rozmowy,
spędzając w domu całe dnie, gdzie matka naprzemiennie rzucała mu pełne miłości
i wzburzone spojrzenia, wciąż odreagowując jego samowolkę. Chociaż trochę go to
irytowało, nie mógł się gniewać, gdy przynajmniej cztery razy w nocy zaglądała
mu na paluszkach do pokoju, aby upewnić się, że wciąż leży w łóżku.
Kiedy rozejrzał się po około
sześćdziesięciu zgromadzonych gościach, doszedł do wniosku, że rozpoznaje tylko
swoich bliskich i przyjaciół rodziny. Na żałobników składali się głównie ludzie
w średnim lub starszym wieku, więc założył, że to znajomi albo pana Dracona,
albo Lucjusza Malfoya. Wtem z ukłuciem zrozumiał, że większość tu obecnych
miała kryminalną przeszłość, odbywała wyroki w Azkabanie, bądź uniknęła
więzienia po upadku Lorda Voldemorta; większość szczyciła się wypalonym na
przedramieniu Mrocznym Znakiem. Wyciągnąwszy poprawne wnioski, poruszył się
niespokojnie. Zanim zginął, Lucjusz Malfoy bronił swoich dawnych wrogów przed
niegdysiejszymi przyjaciółmi.
Odegnawszy złe myśli, postanowił
ponownie skupić się na przemawiającym czarodzieju. Nie znał dobrze dziadka
Scorpiusa, ale chciał nadrobić zaległości i przestać patrzeć na zmarłego przez
pryzmat jego przeszłości. Jakby nie patrzeć, śmiercią definitywnie odkupił swe
winy.
Niestety, zbyt późno wrócił do
rzeczywistości, bowiem urzędnik właśnie zakańczał przemówienie.
— A teraz zapraszam na przód kogoś, kto
chciałby przemówić w imieniu Lucjusza. — Mistrz ceremonii odsunął się na bok,
robiąc miejsce dla następnego mówcy.
Gdy Scorpius wstał z naręczem pomiętych
pergaminów, Albus z trudem przełknął ślinę, a w oczach automatycznie zalśniły
mu łzy. Niczego jeszcze dziś tak mocno nie pragnął, jak podbiec do przyjaciela,
wyciągnąć na przeprosiny rękę, wziąć go w niedźwiedzi uścisk, porozmawiać na
spokojnie, pocieszyć w tej trudnej chwili i otrzeć mokre policzki. Zrobiło mu
się też wstyd, ponieważ powinien był zrobić to wcześniej, ale zaniedbał sprawę.
Co gorsza, w naprawdę okropny sposób przekazał mu druzgoczące wieści…
Blondyn stanął przed trumną i po chwili
wahania odwrócił się ku zgromadzonym gościom. Nie płakał, ale się pocił. Miał
zaczerwienione ze stresu policzki, bardziej niż kiedykolwiek, zupełnie jakby
wysmarował się czerwoną gliną. Zanim zabrał głos, zadrżała mu dolna warga.
— Chciałbym podziękować wszystkim za
przybycie i złożenie hołdu mojemu dziadkowi, nawet jeżeli go nie znaliście —
powiedział, brzmiąc na zdenerwowanego. Mówiąc, patrzył głównie na Weasleyów,
ale zaraz wrócił do przygotowanych wcześniej pergaminów. Najwidoczniej
najtrudniej było mu zacząć, bowiem ze słowa na słowo nabierał pewności siebie.
— Nic nie szkodzi, bo tak naprawdę też go nigdy dobrze nie poznałem. Jestem przekonany,
że jednym z powodów jest to, że przez długi czas po prostu nie wiedział, kim w
rzeczywistości był. — Odpowiedziała mu cisza, więc wziął głęboki, uspokajający
oddech. Nie przejmując się zaniepokojeniem żałobników, przejrzał notatki. —
Myślę, że w ostatnich latach życia zaczął to rozumieć i próbował pokazać
ludziom swoje prawdziwe oblicze. Właśnie dlatego postanowiłem wyjść dzisiaj na
mównicę. — Ścisnął trzymane w dłoniach pergaminy. — Łatwiej przychodzi
opowiadanie przyjemnych historii. Jak byłem młodszy, dziadek często mi czytał,
pozwalał siedzieć na kolanach, a za plecami rodziców nieraz częstował mnie
słodyczami. Jak byłem młodszy, był po prostu dziadkiem. Gdy trochę podrosłem,
zacząłem się go obawiać. Często chodził rozzłoszczony i obrażony na cały świat,
czego upust dawał na tym dziedzińcu. Kiedy był sam, prawie zawsze marszczył
brwi. Wyglądał, jakby wstydził się tego, co sobą prezentował. — Omiótł tłum
wzrokiem. — Chciałbym opowiedzieć wam bardziej aktualną historię, głównie o
tym, jak po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, dlaczego się tak zachowywał i
dlaczego dopiero dziś czuję, że poznałem prawdziwego dziadka.
Scorpius na moment urwał, chcąc
sprawdzić reakcje zgromadzonych. Brunet nie mógł wypowiadać się w imieniu
innych, ale wiedział, że zostali zaintrygowani. Zanim przyjaciel wrócił do
swoich notatek, skrzyżował z nim spojrzenie.
— To było kilka lat temu, a dokładniej
latem przed moim czwartym rokiem w Hogwarcie. Pokłóciłem się wówczas z mamą o
quidditcha…
Albus parsknął śmiechem, podobnie jak
młodsi żałobnicy. Chociaż na twarzy blondyna pojawił się wodnisty uśmiech, z
godną naśladowania płynnością wrócił do przemowy.
— Szczerze mówiąc, mocno się wówczas
poprztykaliśmy. Strasznie mi zależało na przyjęciu do ślizgońskiej drużyny, a
mama była temu przeciwna. Och, oczywiście, rozumiem jej obawy — dodał
pospiesznie, niemal od niechcenia machnąwszy dłonią w kierunku pierwszego
rzędu. — Wiem, że chce dla mnie dobrze i zależy jej na moich wynikach w nauce;
że mnie kocha i pragnie, bym osiągnął w życiu sukces. Niemniej jednak jest
racjonalistką i głęboko wierzy, że owiane złą sławną nazwisko przyniesie mi
więcej kłopotów, aniżeli korzyści. To zaś oznacza, że nie mogę sobie pozwolić
na żadne potknięcia w trakcie edukacji. — Obdarzył matkę ciepłym, prawie przepraszającym
uśmiechem, po czym ponownie skupił się na wszystkich zgromadzonych. — Tamtego
lata dziadek zachowywał się szczególnie podejrzanie. Strasznie się martwiłem i
schodziłem mu z drogi, nie chcąc przeszkadzać. Bywało, że czasem ogarniał mnie
strach, zupełnie jak wtedy, gdy byłem młodszy. Kiedy podsłuchał naszą kłótnię
na temat quidditcha, wparował do pokoju i sam podniósł głos — nigdy wcześniej
nie słyszałem, jak krzyczał. Byłem zawstydzony, że zainteresował się czymś tak
błahym i postanowił interweniować — urwał na moment. — Dziadek przyłączył się
do kłótni, ale stanął po mojej stronie. Zapytał, dlaczego nie mogę spróbować
swych sił, był naprawdę wściekły. Szczerze mówiąc, nie mogłem w to uwierzyć.
Stałem w pokoju z rozdziawioną buzią, aż w końcu mama nie wytrzymała i spytała,
czemu się tak przejmuje. Odkąd pamiętam, zawsze stał na uboczu i nigdy nie
przykładał ręki do mojego wychowania, a tu nagle burzył się o quidditcha.
Dziadek powiedział wówczas, że nie rozumie, dlaczego jestem karany za jego błędy.
To definitywnie zakończyło kłótnię. Na czwartym roku wziąłem udział w naborach
do drużyny.
Albus obrzucił przyjaciela ciepłym
spojrzeniem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Pamiętał, jak podekscytowany był
wtedy Scorpius. Z perspektywy czasu żałował, że nie zapytał, czemu nagle dostał
przyzwolenie na grę.
— Przez dłuższy czas nie wiedziałem, co
chodziło dziadkowi po głowie, bo on nigdy nie dyskredytował nazwiska Malfoy,
może jako jeden z nielicznych znanych mi ludzi — kontynuował blondyn z
zawadiackim błyskiem w oku. — Od wczesnego dzieciństwa raczył mnie opowieściami
o znaczeniu naszego rodu i szacunku, jakim kiedyś był darzony. Jednocześnie
bardzo mu przeszkadzało, że rodzice podchodzą do tego z dystansem i czasem
podszepną mi słowo na temat pierwszej i drugiej wojny, a także trudności, z
jakimi musieli się w międzyczasie borykać. Od zawsze wiedziałem, że kochał swe
nazwisko i jestem przekonany, że chlubił się nim do ostatniej sekundy życia. —
Omiótł tłum wzrokiem. — Szkoda, że dopiero po czasie zrozumiałem, dlaczego
nieraz był zakłopotany. Nie wstydził się swojego pochodzenia, a był skrępowany
przez nasze myślenie. Codziennie gnębił go fakt, że na każdym kroku zbierałem
baty za bycie Malfoyem, podobnie zresztą jak mój tata. Nie wiem, czy
kiedykolwiek miał wyrzuty sumienia za rzeczy, które kiedyś powiedział i czyny,
których się w przeszłości dopuścił. Nie zamierzam udawać naiwnego i
nieświadomego, ale jestem przekonany, że pod koniec swojego życia
przewartościował swój światopogląd, a rzeczy, za które wcześniej walczył,
straciły na znaczeniu, w tym także nazwisko. Właśnie takiego go poznałem i
takim zapamiętałem.
Ślizgon płakał, aczkolwiek łzy nie
przeszkadzały mu w mówieniu. Albus usłyszał stłumiony szloch dobiegający z
przodu, ale nie sprawdzał, kto się rozkleił. Szybkie spojrzenie w bok
podpowiedziało mu, że Morrison również jest skupiony na przyjacielu.
Scorpius zamilkł i poświęcił chwilę na
przekartkowanie pergaminów. Potem pospiesznie przetarł mokre policzki i śmiało
kontynuował.
— Jest jeszcze jedna rzecz, którą
chciałbym się z wami podzielić. Mój dziadek się mylił. Prawie życie był
przekonany, że ludzi determinuje krew bądź nazwisko. Udowadniał to, wywyższając
się ponad innych. W dzieciństwie próbował zaszczepić mi kilka ze swoich idei,
ale kiedy podrosłem, zacząłem myśleć samodzielnie — powiedział. — O ocenie
człowieka decyduje to, w co wierzy i w jaki sposób postępuje. Kiedy dorastałem,
wstydziłem się bycia Malfoyem, ale teraz, wiedząc, że istnieli ludzie pokroju
mojego dziadka, jestem dumny, że mogę nosić jego nazwisko — dodał, ponownie
przecierając załzawione oczy. — Już się nie wstydzę. Jestem dumny z bycia
Malfoyem, to naprawdę wspaniałe nazwisko. Dziękuję wszystkim za przybycie —
zakończył i wrócił na swoje miejsce.
Tłum, co prawda, nie wybuchnął wiwatem,
ale zareagował pozytywnie. Z pierwszego rzędu wciąż dobiegał przytłumiony
szloch, więc Albus wydedukował, że to pani Narcyza się rozkleiła, podczas gdy
żałobnicy odwracali się do swoich sąsiadów, by wyrazić aprobatę dla usłyszanej
przemowy. Automatycznie przeniósł wzrok na Scorpiusa, który, choć wciąż się
trząsł, nie powrócił do zgarbionej postawy.
Pożegnanie zakończyło się wkrótce po
tym, jak mistrz ceremonii wyszedł na środek, podziękował wszystkim za przybycie
oraz przekazał informacje na temat szczegółów stypy. Konsolacja miała się odbyć
we dworze i na otaczającym go terenie, rezydencja miała być miejscem
konsumpcji, zaś dziedziniec pozostawał głównym miejscem spotkań. Żałobnicy
zaczęli się powoli rozchodzić, albo żeby coś przekąsić, albo dołączyć do grupy
dalej siedzących znajomych. Właśnie w tym momencie, kiedy wszyscy wstali,
chłopiec stracił Scorpiusa z oczu, a gdy odwrócił się do Morrisona i Melonie,
odkrył, że oni również gdzieś zniknęli.
Nie mając innego wyjścia, spojrzał na
Mirrę, ale ta odezwała się, zanim zdążył poinformować ją o swoich planach
odnalezienia przyjaciela.
— Idę poszukać Rose. Chciała ze mną
porozmawiać o Hugonie — wychrypiała, wciąż walcząc ze łzami. — Potem pójdę do
bufetu, bo trochę zgłodniałam. Jakby co, wiesz, gdzie mnie złapać — dodała na
odchodne i puściła jego dłoń.
— Yhym. — Uśmiechnął się niepewnie. —
Spotkamy się później…
Instynktownie nadstawił policzka i w
milczeniu przyjął całusa. Gdy patrzył, jak odchodzi, na moment zapomniał, jak
się oddycha, niemniej jednak zwalczył atak paniki. Prawdę powiedziawszy,
ostatnio zdarzyły mu się naprawdę często, zwłaszcza gdy odwracała się do niego
plecami. To najprawdopodobniej trauma, której się nabawił.
Oczywiście, wiedział, że czas leczy
rany, więc kiedy zniknęła mu z oczu, pogodził się z osamotnieniem. Nie chcąc
być jedynym, który tkwił w miejscu, schował dłonie do kieszeni i wyszedł ze
swojego rzędu. Właśnie wtedy natknął się na znajomą twarz.
James sprawiał wrażenie zdrowego, a rany
po ataku nie pozostawiły po sobie żadnych trwałych uszkodzeń. Ubrany był w
tradycyjne czarne szaty, obszyte szkarłatną ozdobną nicią — wyglądał
przystojnie. Od czasu ponownego spotkania widzieli się kilka razy. Z początku w
ich interakcjach królowała ulga i radość, ale potem wrócili do zachowań
typowych dla rodzeństwa.
— Gotowy? — zapytał brat, unosząc w góry
pięść, w pełni przygotowany do wyprowadzenia ciosu.
— Naprawdę? — Albus zmarszczył brwi. —
Jesteśmy na pogrzebie — dodał, gwoli wyjaśnienia.
— To nie zmienia tego, co zrobiłeś. Nie
powinieneś był uciekać z domu. — Jaimie pokręcił ze smutkiem głową. — Cóż,
możemy popracować nad tobą potem, ale pomyślałem, że docenisz moje odzieżowe
starania…
Westchnął.
— W porządku, niech będzie — burknął i
nadstawił ramię. Oczywiście, wybrał to zdrowe, które nie zostało poparzone.
Brat cofnął pięść, a następnie wyprowadził cios. Towarzyszący uderzeniu ból był
poniekąd terapeutyczny, znajomy, ale nie mniej bolesny. Skrzywił się i potarł
obolałe miejsce, chcąc się go szybciej pozbyć.
— I pamiętaj. — James pogroził mu
palcem. — Tylko raz dziennie.
— Wiem, ale przez resztę mojego życia —
dodał bez ogródek.
— Właśnie. Jeżeli znów nam czmychniesz,
będziesz obrywał podwójnie.
— Och, mam pytanie. — Usłyszeli, a gdy
się odwrócili, zobaczyli zmierzającego w ich stronę Morrisona. — To dwa
uderzenia dziennie, czy jedno w tym życiu, a drugie w następnym? — Uśmiechnął
się przyjaźnie.
— Też ciekawa opcja. — Jaimie
odwzajemnił gest, a potem poklepał ich obu po ramieniu i odszedł.
Albus przez chwilę za nim patrzył, znów
musząc rozmasować obolałą rękę. Lily czekała na brata, stojąc w pewnej
odległości. Gdy skierowali się w stronę dworu, posłał jej pokrzepiający
uśmiech.
Widząc go całego i zdrowego, Lilka
również odetchnęła z ulgą. Od dnia zakończenia wojny utrzymywała dystans,
możliwe, że nawet trochę się go bała. Nie do końca rozumiała powód jego
ucieczki, a od powrotu widziała w nim niestabilnego emocjonalnie nastolatka.
Szybko zrozumiał, że nie ma nic
przeciwko podobnemu traktowaniu. Nim się obejrzy, nadejdzie odpowiedni dzień na
wyjaśnienie spraw, odbudowanie nadszarpniętego zaufania i wykorzenienie
dyskomfortu, który stoi im na przeszkodzie. W przyszłości będą mieli dla siebie
masę czasu, może nawet zbyt dużo, biorąc pod uwagę to, co niegdyś rozważał.
Odkąd opuścił Ministerstwo Magii, ta myśl doskwierała mu najmocniej, ale wciąż
nie czuł się na siłach, aby o niej porozmawiać, zwłaszcza z Morrisonem u boku.
— Wszystko w porządku? — zapytał
przyjaciel, schowawszy dłonie do kieszeni szaty. Stali zupełnie bezczynnie,
rozglądając się po coraz to mniej zatłoczonym dziedzińcu.
— No, mniej więcej — odpowiedział. —
Siostra uważa mnie za wariata, brat jest przekonany, że zasłużyłem za wieczny
omłot, a mama myśli, że powinienem być więźniem we własnym domu. Żeby tego było
mało, z tatą nawet porządnie nie porozmawiałem i nie wiem, co sobie wyobraża —
wytłumaczył. — Cóż, bywało lepiej.
Vincent uśmiechnął się cierpko i
przewrócił oczami.
— Szczerze mówiąc, każdy ma po trochu
racji.
Albus z trudem stłumił śmiech, po czym
wzruszył ramionami. Przez moment się nie odzywał, przytłoczony świadomością, że
od czasu powrotu do domu nie porozmawiał nawet z Morrisonem. Zebrawszy siły,
przygotował się do batalii.
— Wysłuchaj mnie, stary — zaczął. — Nie
miałem okazji powiedzieć ci tego wcześniej, ale… byłeś naprawdę genialny. Mam
na myśli przeprowadzone w Toksycznym Kamieniołomie śledztwo, wyciągnięcie
stamtąd Scorpiusa i zawiadomienie oddziału aurorów, w tym mojego taty. —
Uśmiechnął się nieśmiało. — Serio, nie mógłbym prosić o więcej…
— Nie musisz — powiedział przyjaciel,
nagle poważniejąc. — Właśnie to jest najważniejsze, prawda? Chciałbym, żebyś
wreszcie zrozumiał, że jesteśmy ze sobą na dobre i na złe — kontynuował,
zniżywszy głos do szeptu. — Jeżeli obaj dziś stawiamy na szczerość, to powiem,
że też muszę ci podziękować — w zasadzie to wszyscy powinniśmy — dodał i
rozejrzał się wokół. — Czy kiedykolwiek dowiem się, przez co przeszedłeś…?
— Ano. — Nie kłamał. Scorpius i Morrison
byli jedynymi ludźmi, którym mógł w tej sprawie zaufać. Czuł się naprawdę
komfortowo w ich towarzystwie, bo razem pokonali wiele stojących na drodze
przeszkód. Wiedzieli też, co chodzi mu po głowie.
— Chciałbym być przy tych zwierzeniach.
— Usłyszeli, a kiedy się odwrócili, zobaczyli stojącego kilka metrów dalej
Malfoya. Dłonie złożył w koszyczek, co sugerowało pewien stopień
zaniepokojenia. Zanim zdecydował się odszukać przyjaciół, przetarł twarz,
bowiem mniej się czerwienił. Wyglądało na to, że zdołał powściągnąć emocje.
Gdy stanęli w trójkącie, żaden z nich
się nie odezwał. Morrison kołysał się na piętach, jakby w oczekiwaniu na
przełom. Albus wiedział, że przyjaciele całkiem szybko zabrali się za omówienie
minionych wydarzeń i ino czekali, aby dołączył.
— Hej — zaczął, a blondyn podniósł
wzrok. — Wygłosiłeś naprawdę piękną przemowę, stary. To, co mówiłeś, zapadnie
wszystkim w pamięć… — urwał, niepewny, czy obrał właściwą drogę, aby
zainicjować rozmowę.
— Dzięki. — Uśmiechnął się krzywo
Scorpius, a potem przeczesał dłonią włosy, burząc idealną fryzurę. Był wyraźnie
zakłopotany. — Jak tam…?
— Nawet, nawet — odpowiedział, choć
ledwo zarejestrował pytanie, bowiem chciał zadać bardzo podobne. Żeby się
powstrzymać, musiał ugryźć się w język.
— Wybacz, że cię obiłem — kontynuował na
wpół żartobliwym tonem blondyn.
Albus się uśmiechnął.
— W porządku, zasłużyłem — podsumował, a
ciężar, który dotąd zgniatał mu serce, natychmiast zniknął.
— I nie winię cię. — Scorpius zadrżał.
Nie wiadomo, czy mówił prawdę, czy też kłamał, ale wyglądał na zawstydzonego. —
Nie powinienem był mówić połowy z tych głupot…
Usłyszawszy wystarczająco, brunet go
przytulił. Uściskiem chciał rozładować powstałe napięcie, przerwać niepotrzebny
monolog oraz dodać mu wsparcia. Gdy odsunęli się chwilę później, położył dłonie
na ramionach przyjaciela.
— Strasznie mi przykro z powodu twojego
dziadka.
— Dzięki — odpowiedział blondyn i
zmrużył oczy. — Naprawdę, nie ma co wracać do tego tematu, a przynajmniej nie w
ten sposób.
— Zgoda. — Skinął głową, po czym
przetarł twarz.
To wzajemne, niemal bezsensowne
stwierdzenie przypieczętowało niepisany pakt, bo dosłownie sekundę później
Morrison przygarnął ich do niedźwiedziego uścisku.
— Muszę coś dodać, tak dla
doprecyzowania faktów. — Uśmiechnął się zawadiacko. — Bez problemu mógłbym
zgnieść was obu. Nie zapominajcie o tym.
We trójkę parsknęli śmiechem — trochę
pustym i wymuszonym, ale wystarczającym, aby rzeczywiście rozładować napięcie.
Gdy się rozluźnili, ruszyli do przodu, nigdzie w szczególności. Spacerując po
dziedzińcu, zapewnili sobie chociaż trochę prywatności.
— Mel poszła na spotkanie z Mirrą i
Rose? — zagaił Albus.
— Właściwie to wyszła — odpowiedział
Morrison. — Szczerze mówiąc, poszła na kolejną. Jej tata stracił w tym tygodniu
dobrego przyjaciela.
Zmarszczywszy brwi, przytaknął ze
zrozumieniem.
— Och, to przykre.
— Prosiła o przekazanie kondolencji. —
Vincent spojrzał na Scorpiusa, który skinął mu z wdzięcznością.
— Dzięki. Jak się czuje Hugo?
Albus przygryzł wargę, nie bardzo
wiedząc, co powiedzieć.
— Chyba dobrze, ale ciężko stwierdzić,
bo nie widujemy się zbyt często. Uzdrowiciele twierdzą, że z czasem będzie
lepiej. To podnosi Hugona na duchu. Wujek przyjął diagnozę całkiem dobrze, ale…
ciocia miała problem…
Chłopcy zacisnęli usta.
Najprawdopodobniej zastanawiali się nad dokładnie tym samym, co on, a mianowicie,
czy oblężenie Toksycznego Kamieniołomu uniemożliwiło wujostwu dotarcie do domu
na czas. Potrząsnąwszy głową, odrzucił od siebie tę myśl. To nie czas ani
miejsce, aby roztrząsać problemy równie delikatnej natury.
— Trochę dziwaczne uczucie, nie? — zapytał
Morrison.
— Co masz na myśli?
— Świadomość zakończenia wojny, bagna z
tymi koszmarnymi stworami, a nawet… twojego złocistego problemu — wytłumaczył
przyjaciel, nawiązując do jego przemian i pozornie nieuchronnego szaleństwa. —
Jesteśmy wolni, stary. Zapanował wręcz nienaturalny spokój, prawda?
— Cóż, trzeba się przyzwyczaić —
podsumował, nie chcąc rozgrzebywać tego tematu. Szczerze mówiąc, w najbliższej
przyszłości nie zamierzał wracać myślami do Sebastiana Darvy’ego. Jeżeli zaś
chodzi o Smoczą Różdżkę…
— Grunt, że wciąż z nami jesteś. — W
żartobliwym geście Scorpius popukał się w głowę.
Albus się uśmiechnął.
— No, powiedzmy.
— Jak wyzdrowiałeś?
Zaprzestawszy spaceru, usadowili się na
skraju dziedzińca. Otwarta furtka na ogród prowadziła do bardziej zalesionego
obszaru, ale nie chcieli się doń zapuszczać. Zanim odwrócił się z powrotem do
przyjaciół, poświęcił chwilę na rozważania, czy ten teren w ogóle przynależy do
posiadłości Malfoyów.
— To skomplikowane — powiedział, nie
mijając się z prawdą. — Hmm, w zasadzie przypomniałem sobie, kim naprawdę
byłem.
— Wystarczyło? — zapytał z
powątpiewaniem Scorpius.
— Skończ ze sceptycyzmem, to było
naprawdę ciężkie zadanie. — Nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie w stanie
właściwie opisać dysonans, jaki czuł w ostatnich momentach posiadania Smoczej
Różdżki. Co więcej, chyba nigdy nie przetłumaczy kolegom, jaką wielką rolę w
nim odegrali.
— Czyli przestałeś widzieć i słyszeć
różne rzeczy, tak? — upewnił się Morrison, brzmiąc na podekscytowanego.
— Ano, zdecydowanie wystarczy mi
dodatkowych wrażeń. Wszystko wam wyjaśnię, ale pozwólcie, że…
— Zaczekaj. Właśnie zauważyłem kogoś,
kto chciałby z tobą porozmawiać. — Scorpius szarpnął głową w bok.
Albus spojrzał we wskazanym kierunku,
troszkę zaniepokojony. Jak się okazało, nie tylko oni pałętali się po
dziedzińcu. Zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej, zobaczył następną pogrążoną w
rozmowie trójkę.
Tata przyjął podobną postawę, co podczas
pogrzebu pan Draco, aczkolwiek sprawiał wrażenie bardziej rozluźnionego, a
stojąca naprzeciwko niego ciocia Hermiona wyglądała na wyjątkowo zamyśloną.
Żywo gestykulowała i mówiła najwięcej ze wszystkich, obejmowana przez wujka
Rona, który osłaniał ją przed słońcem. Nie był pewien, o czym rozmawiali, ale
nim minęła minuta, wybuchnęli śmiechem, szczerym i prawdziwym, niczym
niewymuszonym.
— Jeżeli potrzebujesz chwili dla siebie,
możemy skoczyć do bufetu — zaproponował niezobowiązująco Scorpius, zaś Morrison
automatycznie mu przytaknął.
Skinął głową, wdzięczny, że znów spotkał
się ze zrozumieniem.
— W takim razie do zobaczenia później,
stary. — Vincent poklepał go po plecach, podobnie co wcześniej James. Malfoy mu
zawtórował, ale znacznie lżej, po czym obaj odeszli w stronę dworu.
Gdy został sam, skrzyżował z tatą
spojrzenie. Chociaż kontakt wzrokowy został nawiązany, Harry ponownie skupił
się na przyjaciołach, teraz rodzinie, i zagłębił w rozmowie. Zanim upłynęła
następna minuta, wujostwo również odmaszerowało.
Albus ruszył naprzód, wychodząc mu na
spotkanie.
— Odesłałeś kolegów? — zapytał ojciec,
kiedy podszedł wystarczająco blisko. Stanąwszy w świetle, wyglądał na zdrowego.
Włosy miał tradycyjnie rozczochrane, zaś bliznę mało widoczną, właśnie przez
wzgląd na słońce.
— Właśnie poszli coś zjeść — stwierdził.
— Nie jestem szczególnie głodny — dodał.
Tata rozejrzał się po dziedzińcu, a gdy
zobaczył, że zostali sami, przeszedł do meritum.
— Co powiesz na spacer?
Albus skinął głową. Idąc, co rusz
muskali się ramionami, przez co rozważył, czy obrali jakiś konkretny kierunek.
Dopiero po chwili zorientował się, że jest prowadzony w stronę zalesionego
obszaru, który wcześniej obserwował.
— Jak się czujesz?
— W porządku — odpowiedział, chociaż nie
miał pewności, czy chodziło o zdrowie fizyczne, czy też psychiczne.
Szczęśliwie, następne pytanie rozwiało wszelkie wątpliwości.
— Mocno się poobijałeś? — Harry wyglądał
na diablo winnego. Z pewnością nawiązywał głównie do stoczonego w Toksycznym
Kamieniołomie pojedynku.
— Nieszczególnie. Oberwałem, ale
uzdrowiciele raz-dwa pozbierali mnie do kupy — odparł zgodnie z prawdą. — Co z
tobą…?
— W porządku — odpowiedział tata,
zdezorientowany. Oficjalnie opuścili dziedziniec i wkroczyli na znacznie
cichszy i bardziej odosobniony teren. — Widziałem, że rozmawiałeś ze
Scorpiusem. — Schylił się nad gałęzią. — Co u niego?
Albus szedł, patrząc pod nogi. Nie
zamierzał spektakularnie się przewrócić, nie zauważywszy odstającego korzenia.
— Całkiem dobrze. Myślę, że najgorsze ma
już za sobą. Niemniej jednak wciąż będzie potrzebował trochę czasu.
— Zrozumiałe. To naprawdę silny chłopak,
albo raczej młody mężczyzna. — Uśmiechnął się Harry. — Jesteście przyjaciółmi,
więc bez wątpienia będzie potrzebował twojej pomocy.
— Wiem. Rozmawiałeś już z panem Malfoyem?
— Oczywiście. Szczerze mówiąc, nawet
kilkakrotnie.
— Czy się dogadaliście…? — zapytał z
wahaniem. Wiedział, że od czasu starcia w Toksycznym Kamieniołomie panowała
między nimi dziwaczna atmosfera.
Ojciec ponownie się uśmiechnął.
— Łączy nas dość skomplikowana relacja,
porównywalna do stanu co najmniej ambiwalencji. Jesteśmy teraz w przyjaznych
stosunkach, ale przyznaję, że czasem spadamy do granicy wrogości i wzajemnego
niezrozumienia. Naprawdę nie ma dobrego sposobu na wypracowanie porozumienia,
zwłaszcza jeżeli w grę wchodzą dwie tak bardzo różne osoby. To, że się
pokłóciliśmy, oznacza, że ostatecznie się pogodzimy — wytłumaczył uspokajającym
tonem.
Albus przytaknął, chcąc zepchnąć rozmowę
na neutralne tory.
— Co porabiałeś?
— Ostatnio? — Tata schował dłonie do
kieszeni. — Nic wielkiego. Gdy miałem wolne, odwiedziłem Hagrida. Jak zapewne
wiesz, już całkiem wyzdrowiał. Jego brat…
— Nie, miałem na myśli w świecie —
odpowiedział, nie chcąc, żeby zabrzmiało dramatycznie. — W sensie, że w
Ministerstwie…
— Szczerze mówiąc, niewiele jest teraz
do zrobienia. Ministerstwo jest zdezintegrowane i trochę minie, zanim ponownie
złożymy je w całość — będziemy musieli zdecydować, które części są
wystarczająco istotne, aby zostały podtrzymane. Z czasem wszystko się ukonstytuuje.
— W jaki sposób? — zapytał,
zmarszczywszy brwi. — Chociaż wojna się zakończyła, w świecie wciąż panuje…
— Owszem, pewien chaos, swego rodzaju
nieufność wobec władzy — dopowiedział ojciec. — Zauważ, że ostatnie działania
Waddleswortha zjednoczyły społeczeństwo, co obiecał jeszcze podczas wyborów.
Porażka Darvy’ego może i nie oznacza powrót do starych, dobrych czasów, ale z
pewnością początek zupełnie nowej ery. Widzisz, prawie przegraliśmy wojnę z
Voldemortem, bo Ministerstwo odmówiło nam współpracy. Teraz prawie przegraliśmy
z Darvym, ponieważ łącząca nas więź okazała się zbyt sztywna. Możliwe, że
stopniowo zbliżamy się do równowagi, której od dawna potrzebowaliśmy.
Oczywiście, na wszystko trzeba czasu. Trochę go minie, zanim zobaczymy zalążki
nowego rządu, niemniej jednak wkrótce zaczniemy zauważać kierunek, w którym
będzie zmierzał.
Albus mimowolnie zaczął się pocić. Harry
w końcu poruszył temat, wokół którego chodzili dotąd na paluszkach.
— Słuchaj — powiedział, ostrożnie ważąc
słowa. — Jeżeli chodzi o mnie i o Darvy’ego… — urwał, ponieważ tata odwrócił
się doń gwałtownie, przez co obaj się zatrzymali.
— To, co się wydarzyło między wami,
pozostaje wyłącznie między wami.
— Czekaj. Chciałbym, żebyś wiedział, że…
— Ciii, zamilcz — powiedział ojciec, ale
nie brzmiał na rozgniewanego, rozczarowanego, czy też wystraszonego; mówił
spokojnym, wybaczającym tonem. — Nie chcę wiedzieć, bo to nie ma dla mnie tak
wielkiego znaczenia, jak dla ciebie, ot po prostu. Z moich informacji wynikało,
że Darvy w krótkim czasie zgromadził pokaźną armię, czym sprawił, że
czarodziejski świat ponownie stanął na krawędzi zniszczenia. Wiem też, że
jesteś odpowiedzialny za zakończenie okresu terroru. W porządku, nie mam
pretensji. Zależy mi, abyś zrozumiał, że nie ponosisz żadnej winy. Szczerze
mówiąc, to dzięki tobie wojna się skończyła, a świat zyskał na bezpieczeństwie.
Jestem z ciebie dumny, synu.
Obaj zamilkli, wpatrzeni w siebie, a
potem, bez słowa wznowili spacer. Ślizgon otarł pojedynczą łzę, która spłynęła
mu po policzku, a gdy cisza stała się niezręczna, wrócił do tematu.
— Miałeś rację, tato. Zanim wyruszyłem,
powiedziałeś, że zachorowałem…
— Wybacz, nie powinienem tak mówić…
— Serio, już dobrze — prawie krzyknął i
wyrzucił ręce w powietrze, aby to podkreślić. — Naprawdę miałeś rację —
powtórzył stanowczym tonem. — Byłem chory, ale wyzdrowiałem. Chciałem ci
uzmysłowić, że czuję się znacznie lepiej. Wcześniej zapewniałem też przyjaciół,
że wszystko ze mną w porządku.
— Cóż, chętnie poznam szczegóły tego
cudownego ozdrowienia, a także posłucham wyjaśnień paru innych kwestii. —
Ojciec się rozpromienił. — Następnym razem, synu — dodał. — Wspaniale, że
zbierasz siły, ale proponuję, abyś się latem nie przemęczał — kontynuował, gdy
Albus odwzajemnił uśmiech. — Jakby nie patrzeć, czeka cię siódmy rok nauki.
— To oficjalna informacja? — zapytał,
odetchnąwszy z ulgą. — Hogwart zostaje otwarty?
— Jeszcze nie, ale jesteśmy na dobrej
drodze. Zanim otworzymy szkołę, musimy uporządkować kilka spraw, podobnie co w
przypadku całego czarodziejskiego świata. W gruncie rzeczy trzeba będzie
dopracować trzy szczegóły — zebranie rady nadzorczej, utworzenie choćby
tymczasowego rządu, aby sporządzić odpowiednie dokumenty oraz uspokoić
zatroskanych rodziców. Uwierz, że to skomplikowane — wytłumaczył tata. — Czy
wiesz, czego nauczyłem się dawno, dawno temu? Że Hogwart jest niezdobytą
fortecą, a zarazem pewnego rodzaju stałą. Mam też podstawy przypuszczać, że
zajęcia zostaną wznowione jesienią. Nie ukończyłeś szóstego roku, ale mam
nadzieję, że pani dyrektor McGonagall znajdzie sposób, aby ci pomóc —
oczywiście, o ile wciąż będzie skłonna do kontynuowania współpracy — dodał
wspierająco. — Proszę, potraktuj edukację dość poważnie. Słyszałem, że owutemy
są trudne, a dla niektórych wręcz przytłaczające.
— Z pewnością sobie poradzę —
odpowiedział z niepewnym uśmiechem, a gdy Harry zrobił taką samą minę, obaj
wybuchnęli śmiechem.
Rechotali przez dłuższą chwilę i
ucichli, dopiero kiedy ojciec wziął go w objęcia. Natychmiast odwzajemnił
uścisk, a gdy się rozdzielili, zobaczył, że tata spochmurniał.
— Wiedz, że nie mogę zaakceptować
sposobu twojej ucieczki.
— Rozumiem — odpowiedział szybko, ale
zamilkł, bo ujrzał uniesioną dłoń.
— Nie mogę tego zaakceptować — powtórzył
stanowczym tonem Harry. — Wciąż jestem zły. Całą rodziną umieraliśmy ze
strachu, synu. Niemniej jednak rozumiem twoje motywy — dodał, gdy Albus spuścił
ze wstydem głowę. — I przepraszam, że w ciebie zwątpiłem. Zawiodłem w roli
ojca. Wydawało mi się, że robię co w mojej mocy, aby zapewnić ci bezpieczeństwo.
W rezultacie nie dostrzegłem twojego potencjału ani tego, że jako czarodziej
masz naprawdę wiele do zaoferowania. Nie musiałeś, co prawda, ukradkiem uciekać
z domu, ale powinienem być bardziej otwarty na to, co miałeś do powiedzenia na
temat Darvy’ego i artefaktów, którymi wówczas dysponował. Gdybyśmy mieli więcej
wiary w siebie nawzajem, może zagwarantowaliśmy światu lepszy rezultat.
Albus podniósł wzrok. Czuł się po prostu
okropnie, kiedy tata go przepraszał, zwłaszcza po tych wszystkich konfliktach,
po części bezsensownych i bezcelowych. Na szczęście był inteligentnym facetem,
więc nie zamierzał bagatelizować jego słów.
Zanim zdążył odpowiedzieć, ojciec usiadł
na pobliskiej kłodzie, idealnie wpasowanej w spokojną scenerię i poklepał puste
miejsce obok siebie. Skorzystawszy z zaproszenia, klapnął na pniaku.
— Wszystko przed nami — jednostkami,
rodziną i społeczeństwem — kontynuował Harry. — Właśnie dlatego chcę wiedzieć,
czy jest coś, co cię niepokoi, albo może utrudniać rozwój. Liczę na szczerość.
Chłopiec miał wrażenie, że ojciec czyta
mu w myślach. Wziął głęboki oddech, nie wiedząc nawet, od czego powinien
zacząć. Martwił się o swoich bliskich, ale nie pod kątem samopoczucia, tylko
pogodzenia się ze stratą, głównie dlatego, że perspektywa ugłaskania rodziny i
odbudowania nadszarpniętego zaufania przyjaciół wydawała mu się zniechęcająca.
Oprócz stosunków z najbliższymi było jednak coś jeszcze, co zżerało go od
środka, mniej więcej od momentu, w którym rzucił Smoczą Różdżkę przez Zasłonę
Skazańca…
— San… — chrząknął, zauważywszy pomyłkę.
— Fairhart zostawił mi list.
— Jeżeli masz ochotę, możesz nazywać go
Sancticusem. Gdybym ci odmówił, byłbym prawdziwym hipokrytą, zwłaszcza że
kiedyś sam mówiłem mu po imieniu. — Uśmiechnął się pokrzepiająco tata. —
Rozumiem też, że łączyła was pewnego rodzaju więź.
Albus odetchnął z ulgą.
— W porządku. Hm, San zostawił mi list w
chacie.
Oczywiście, mówił o magicznie
wyczyszczonych, pogniecionych pergaminach, z którymi nie rozstawał się przez
prawie całą podróż, teraz leżącymi w bezpiecznym miejscu w domu. Mimo że nie
był w stanie go pokazać, ojciec spojrzał nań z zainteresowaniem.
— Co napisał?
— W większości przekazał mi informacje
odnośnie możliwości zakończenia wojny — odpowiedział zgodnie z prawdą, nie
chcąc się dzielić bardziej osobistymi wyznaniami. — Skupił się też na jednej
rzeczy, która potem nie dawała mi spokoju. Prosił, abym bez względu na to, co
przyniesie przyszłość, nie tracił nadziei. — Wiedział, że brzmiało to dość
przyziemnie, zwłaszcza po równie dramatycznym wstępie, ale tata i tak obrzucił
go rozbawionym spojrzeniem.
— Godne podziwu życzenie, które
podzielam. Co cię trapi?
Ślizgon się zaczerwienił.
— Cóż, przez dłuższy czas liczyłem
wyłącznie na powstrzymanie Darvy’ego. Oczywiście, miałem też inne cele, ale
wszystko sprowadzało się do zakończenia wojny. — Wziął głęboki oddech. —
Właśnie wtedy zrozumiałem, że poważnie zachorowałem i czułem, że nie
wyzdrowieję. Żyłem w przekonaniu, że moje dni są policzone, przez co jeszcze
bardziej koncentrowałem się na Darvym. Myślałem sobie, że jeżeli on umrze,
odejdę zadowolony. Teraz sporo się zmieniło — facet zginął, konflikt się
rozwiązał, wróciłem do zdrowia, a jednak… przyznam, że się boję — podsumował,
zawstydzony. — Można powiedzieć, że dostałem drugą szansę od losu, ale drżę ze
strachu, że ją zmarnuję. Codziennie budzę się z przeświadczeniem, że nie będę w
stanie…
— Żyć normalnie, jak mniemam — dokończył
tata, po czym westchnął i zmarszczył brwi.
Przytaknął, wdzięczny za zrozumienie.
Gdy przygotowywał sobie w głowie podobną przemowę, wydawało mu się, że
wychodził na żałosnego mięczaka, ale teraz, kiedy powiedział ją na głos, poczuł
się silniejszy. Szkoda, że wcześniej nie pomyślał, że jeden ciężar może być
zdjęty z ramion przez drugi.
— Wiem, co chcesz mi przekazać, synu. —
Harry poklepał go po ręce. — Naprawdę.
— Nie jestem pewien, tato…
— Wiem, bo przechodziłem przez coś
podobnego. Jeżeli się nad tym zastanowisz, dojdziesz do tych samych wniosków —
powiedział surowszym tonem ojciec. — W grę wchodziła zupełnie inny rodzaj
magii, inne okoliczności i inny czarnoksiężnik, ale uwierz, że również
pogodziłem się ze śmiercią — dodał, zobaczywszy niezrozumienie chłopca. —
Stawiłem czoła niebezpiecznemu czarodziejowi i byłem gotowy umrzeć, aby moi
bliscy mogli żyć. Nie zamierzam cię okłamywać — po wygranej przeżywałem
naprawdę trudne chwile. Ciężko było mi przystosować się do normalności,
ponieważ w młodym wieku pogodziłem się z przeznaczeniem. Bywały dni, że
wstawałem z łóżka ze przeczuciem, że to dzień, w którym opuszczę przyjaciół.
Gdy zwyciężyłem Voldemorta, byłem przytłoczony przez świadomość, że jednak
czeka mnie dalsze życie i będę musiał zmagać się z trudami codzienności. Trochę
się męczyłem, ale w końcu przestałem.
— Naprawdę…? — zapytał, gnany dziecięcą
naiwnością.
— Owszem. Świat poszedł naprzód, a ja
razem z nim. Znaczący okazał się mój udział w odbudowie…
—
No właśnie, to jest problem! — krzyknął z desperacją. — Zregenerowałeś siły i
odbudowałeś czarodziejski świat, a teraz musisz robić to ponownie. Darvy
zniknął, a wszyscy, których kocham, są bezpieczni. To wspaniale, ale nie
potrafię przestać myśleć o następnym razie, następnym wyzwaniu i następnym,
podobnym jemu szaleńcu! Jak mogę mieć nadzieję, jeżeli wiem, że historia kołem
się toczy…?
— Spokojnie, wkrótce się dostosujesz.
Wiem, że nie dostrzegasz teraz żadnych pozytywów, ale to również minie —
powiedział uspokajająco Harry. — Nim się obejrzysz, zrozumiesz, że życie, które
możesz prowadzić, jest o wiele więcej warte, aniżeli to, którego się obawiasz.
— Żal mi ciebie, tato — stwierdził, nie
mogąc się powstrzymać. — Walczyłeś na wojnie — dodał, kiedy ojciec uniósł w
niezrozumieniu brwi. — Kiedy byłeś w moim wieku, przeszedłeś tak wiele i
poświęciłeś prawie wszystko, a w zamian dostałeś życie, które zostało zburzone
niemal trzydzieści lat później. Strasznie się starałeś i nie dostałeś niczego w
zamian…
— Aby na pewno? — Harry odbił piłeczkę,
brzmiąc na rozbawionego. — Gdy wróciłem do powojennej równowagi, doczekałem się
trzech prawdziwych skarbów. Właśnie dzięki nim — dzięki moim dzieciom — byłem w
stanie osiągnąć wszystko inne. Jeszcze tego nie rozumiesz, bo nie zostałeś
ojcem. — Uśmiechnął się z dumą. — Zawsze staramy się dla następnego pokolenia,
to odwieczna zasada rządząca światem. Żyjemy wyłącznie dzięki relacjom z innymi
ludźmi, czy to poprzez wychowanie dziecka, czy nauczanie spragnionego wiedzy
ucznia, czy nawet pozostawienie za sobą idei. Prawdę powiedziawszy, jest tylko
jeden sposób, abym zmarnował swoje życie, a mianowicie, że ty, James i Lily zdecydujecie
się na to samo.
Albus skinął głową, chociaż nie wszystko
zrozumiał, a przynajmniej nie do końca. Mimo to poznanie światopoglądu taty
trochę podniosło go na duchu. Nie zdążył jednak wyartykułować swoich myśli, bo
Harry uśmiechnął się szeroko i kontynuował temat.
— Jesteś niespełna siedemnastoletnim
chłopcem, synu. To normalne, że jeszcze nie wiesz, czego pragniesz, ani na co
możesz mieć nadzieję. Chociaż nie skonkretyzowałeś planów życiowych, masz
ogólny pomysł. Wcześniej powiedziałeś, że miałeś nadzieję na zakończenie wojny.
Z jakiego powodu?
Ślizgon uniósł brwi.
— Nie wiem, do czego zmierzasz…
— Czy kierowałeś się zemstą? — Ojciec
był nieugięty. — A może chciałeś nam coś udowodnić?
— Nie, w żadnym wypadku — zaprzeczył. —
Wiedziałem, do czego dążył Darvy i nie chciałem, aby krzywdził niewinnych
ludzi.
— O, widzisz, to zalążek. Sam
powiedziałeś, że dostałeś drugą szansę. Musisz zacząć myśleć o wszystkim, co
jest dla ciebie ważne — powiedział Harry. — Zastanów się nad swoim celem i
powodem, dla którego uczestniczyłeś w wojnie. Zastanów się nad istotą danej ci
szansy. Skończ z myśleniem o tym, czego powinieneś chcieć i skup się na tym,
czego naprawdę pragniesz.
Albus przygryzł wargę, poświęciwszy
minutę na zrozumienie przekazu. Po raz kolejny wrócił myślami do Sancticusa,
jego proaktywności i wagi podjętych działań. Jak napisał w liście, Fairhart
wierzył, że zmarnował talenty i nie pozostawił po sobie żadnego dziedzictwa.
Naturalnie, to brednie…
— Sam nie wiem — odpowiedział, a tata
spojrzał na niego z większym zainteresowaniem. — Gdy będę odchodził, chciałbym,
żeby świat był lepszym miejscem, niż jest teraz. Nawet odrobinę.
Ojciec szczerze się uśmiechnął, a potem
go objął.
— Masz do czego dążyć — podsumował. —
Wiedz jednak, że będzie ci ciężko w pojedynkę. Podejmuj wybory w oparciu o te
słowa. Niech staną się częścią twojej tożsamości. Jeżeli się sprawdzisz, może
następne pokolenia powielą schemat.
Albus odwzajemnił uśmiech, czując się
znacznie lepiej niż wcześniej. Chociaż chciał o tym tacie powiedzieć, coś
zupełnie innego opuściło jego usta.
— Nie zwariowałem, prawda? W sensie —
bycie tak przestraszonym z pewnością nie jest normalne.
— Ciężko stwierdzić, ale jeżeli
rzeczywiście popadłeś w obłęd, to ja razem z tobą — powiedział Harry, wyraźnie
zaskoczony pytaniem. — W pełni rozumiem twoje obawy i zdenerwowanie. Trudno
jest zaakceptować zakorzenioną w naszym świecie ciemność, a także ciągłą
gotowość do stawienia jej czoła.
— Nie masz nic przeciwko? Czy naprawdę
pogodziłeś się z tym, że nie sposób zapobiec złym rzeczom?
— Cóż, w świecie dzieją się również
dobre rzeczy i to na nich warto się skupić — odpowiedział z mądrością tata. —
Stanąłeś twarzą w twarz z najgorszym możliwym złem, jakie ludzkość ma do
zaoferowania, a to zaś ukształtowało twój światopogląd. Wśród nas żyje
niezliczona ilość dobrych dusz, ale te przesiąknięte ciemnością po prostu są
głośniejsze.
— Wiem. — Myślami automatycznie
powędrował do państwa Brennanów, Carmen i jej dziadka. — Wszędzie są dobry
ludzie, ale czuję, że to nigdy nie zrekompensuje wszechobecnego zła. Mówię o
czarodziejach pokroju Darvy’ego. Nie powinno być tak, że światło z trudem
przebija się przez mrok — powinno być na odwrót.
— Czyżby? — Harry sprawiał wrażenie
wyjątkowo zaintrygowanego.
Albus skinął głową.
— Owszem. Nie przeraża cię świadomość,
że dobrzy ludzie stanowią wyjątek od reguły?
Ojciec uniósł ręce, zupełnie jakby
wcześniej się nad tym nie zastanawiał.
— Może to wina nabytego upodobania, ale
mam tendencję do postrzegania tego zagadnienia w nieco innej perspektywie.
Szczerze mówiąc, idea świata, w którym dobro może narodzić się ze zła, jest
bardziej pocieszająca, aniżeli gdy zło kiełkuje z dobra. To różnica między
znalezieniem pięknego kwiatu wśród ciernistych chaszczy, a… hm, włosem w
talerzu pysznej zupy.
Usłyszawszy porównanie, ślizgon się
uśmiechnął, skłonny do zaakceptowania podobnego wytłumaczenia. Harry podłapał
jego na poły rozbawiony wzrok i zgrabnie przeszedł do następnego tematu,
będącego poniekąd kontynuacją pierwszego wątku.
— Czy coś jeszcze cię niepokoi?
Albus się zastanowił. Strach, który w
pewnym momencie wziął go w swe posiadanie, zelżał, aczkolwiek wciąż targały nim
wątpliwości. Aby uspokoić skołatane nerwy, musiał wyklarować jeszcze jedną
sprawę.
— Nie jestem pewien, czy dasz mi
odpowiedzi, których szukam.
— Spróbuję — odpowiedział tata,
uprzednio ściągając okulary i przecierając zmęczone oczy.
Ślizgon przytaknął, z trudem
przełknąwszy ślinę.
— Hm, wracając do Darvy’ego… — zaczął,
ale urwał, bo ojciec przygryzł wargę. — Spokojnie, to nic strasznego! — dodał
naprędce, gwoli wyjaśnienia. — Chciałbym porozmawiać o miejscu, gdzie
utknęliśmy. Spotkaliśmy się w Departamencie Tajemnic.
— Kontynuuj. — Harry skinął w zamyśleniu
głową.
— Byliśmy razem z Mirrą w pomieszczeniu
przypominającym galerię sztuki. Darvy mówił, że to Komnata Losu — wytłumaczył,
szukając na twarzy rozmówcy oznak zrozumienia, ale się przeliczył.
— Nigdy tam nie byłem, ale jestem
świadomy jej istnienia.
— W porządku, ale to właściwie był mój
drugi raz — pierwszy miał miejsce lata temu, kiedy… zresztą wiesz, nie będę
przytaczał szczegółów. Hm, był tam pusty obraz. Z początku nie mogłem sobie
przypomnieć jego nazwy, ale potem sama wpadła mi do głowy — Portret
Przeznaczenia i Pomyślności — wyjaśnił i znów spojrzał badawczo na tatę.
— Kontynuuj. — Usłyszał ponownie.
Albus się zawahał.
— Kiedy go zobaczyłem za pierwszym
razem, też był pusty, ale po chwili zaczął się malować. Nie przypomnę sobie, co
wtedy zobaczyłem, ale gdy stanąłem twarzą w twarz z Darvym, sytuacja się
powtórzyła. Jestem jednak pewien, że obraz przedstawiał coś zupełne innego.
Chociaż próbowałem, nie mogłem zrozumieć przesłania portretu, ale teraz, gdy
patrzę na to z perspektywy czasu… myślę, że pokazał mi śmierć — powiedział
ściszonym głosem, zaś tata pochylił się do przodu z o wiele większym
zainteresowaniem, niż przed minutą. — Szkopuł w tym, że kiedy znów na niego
spojrzałem, tuż po pokonaniu Darvy’ego, obraz był pusty, zupełnie jak z
początku. Mimo to wciąż był podpisany moim nazwiskiem. Nie wiem, w jaki sposób
mam to rozumieć — wyznał. — Nie, żebym się bał! — dodał, speszony. — Jestem po
prostu zdezorientowany.
Harry złożył ręce w koszyczek,
wyglądając na zamyślonego. Ponownie przygryzł wargę, najprawdopodobniej w
skupieniu. Musiał stoczyć w głowie poważną dysputę, ponieważ odezwał się po
dłuższym czasie.
— Wybacz, synu. Chyba jednak zagadka
pozostanie zagadką. Nie jestem w stanie udzielić ci odpowiedzi, a przynajmniej
żadnych satysfakcjonujących.
— Ale masz jakiś pomysł, prawda? —
zapytał z podekscytowaniem.
— Mogę ci jedynie przybliżyć znane mi
fakty — powiedział przepraszającym tonem ojciec. — Zacznę od podstaw, czyli
istoty Komnaty Losu. Pamiętaj, że jestem aurorem, a nie niewymownym, tak więc
moja wiedza ma charakter ograniczony. Z tego, co się orientuję, określenie
Komnaty Losu jest… po prostu nietrafne.
— Serio? — Chłopiec był zaskoczony.
— Owszem, prawdziwie chybione, a
przynajmniej tak wywnioskowałem z rozmów ze współpracownikami. — Uśmiechnął się
pokrzepiająco Harry. — To pomieszczenie specjalizuje się w konsekwencjach
wyborów i podjętych działań, aniżeli czymkolwiek innym — albo ich
przyczynowości. Jest też ściśle związane z wróżbiarstwem, które samo w sobie
jest całkiem mętną dziedziną magii. Oczywiście, jeżeli ma się predyspozycje,
bądź odpowiednią ilość determinacji i samozaparcia, można z niej naprawdę wiele
wyciągnąć — kontynuował, choć Albus nie wszystko zrozumiał. — Nie mam żadnej
pewności, co zobaczyłeś w Komnacie Losu, a tym bardziej czym zajmują się
tamtejsi naukowcy. Niemniej jednak uważam, że istota przeznaczenia jest warta
dalszego analizowania i badań. Mimo upływu czasu wciąż jest tajemnicą, choćby
dlatego, że pozostaje niezbadana. — Westchnął przeciągle. — Słyszałem o
Portrecie Przeznaczenia i Pomyślności.
— Naprawdę? — zapytał z podekscytowaniem.
— Ano. Chociaż nigdy nie miałem okazji
mu się przyjrzeć, do moich obowiązków należy również zabezpieczanie
niebezpiecznych przedmiotów, bądź po prostu zaczarowanych, więc jestem
zaznajomiony z zamysłem twórcy. To nadzwyczajne malowidło, które szkicuje nie
tyle, co przyszłość obserwatora, ale przedstawia możliwy rozwój wypadków.
Portret nie obrazuje czarodzieja, jakim jest, a tym bardziej nie odczytuje jego
pragnień czy lęków — zamiast tego, odczytuje wybory, na których podstawie
przewiduje najbardziej prawdopodobny scenariusz.
Albus zmarszczył brwi.
— Nie jestem pewien, czy dobrze
zrozumiałem…
— Widzisz, synu, przeznaczenie i wybór
są często przedstawiane jako przeciwieństwa, jednak pod wieloma względami są ze
sobą powiązane. Nasze drogi życiowe są podyktowane dokonanymi wyborami, z
których każdy zagrodził inną ścieżkę. Często też zdarza się, że jesteśmy
postawieni pod ścianą i musimy szybko podjąć decyzję, niekoniecznie najlepszą.
— W głosie taty zabrzmiał smutek. — Podejrzewam, że portret zidentyfikował
twoje umiejętności, tendencje i nawyki, przeanalizował twój charakter, a
następnie przewidział, co się stanie. Oczywiście, nie powinieneś oczekiwać
dokładnego odwzorowania rzeczywistości. Obraz podlega badaniom, ponieważ jest
potężnym artefaktem, obłożonym skomplikowanym rodzajem magii. Osoba, która go
zaczarowała, musiała być piekielnie dobrym czarodziejem — kontynuował, tym
razem ze szczerym podziwem. — Sam wiesz, że żaden przedmiot nie odda w pełni
tego, co czujemy. Portret wiedział, czego w życiu dokonałeś, a może nawet
poznał, dlaczego postępowałeś w ten sposób, ale nie potrafił precyzyjnie
określić wagi konsekwencji — nie był świadomy siły twojego strachu, nienawiści
bądź miłości.
Skinął głową, niepewny, czy dobrze
wszystko zrozumiał, ale dowiedział się wystarczająco, żeby dokonać
inteligentniejszych przemyśleń.
— Sęk w tym, że gdy ostatnio patrzyłem
na swój portret, obraz był pusty — powiedział. — Nawet chwilę poczekałem, ale
nic się nie zmieniło…
Ojciec wzruszył ramionami.
— Naprawdę nie mam ci więcej do
zaoferowania, Albusie. Mogę tylko dodać, że portret, podobnie co inne, równie
potężne magiczne artefakty, może nie chcieć nadszarpnąć swojej reputacji przez
osobliwe wyjątki od reguły. Całkiem możliwe, że przewidział najkorzystniejszą
dla ciebie opcję, a kiedy postąpiłeś odwrotnie, po prostu odmówił współpracy.
Jeżeli masz wątpliwości, zawsze możesz odczekać kilka tygodni i ponownie stanąć
przed obrazem.
— Cóż, nie sądzę, abym się odważył —
podsumował i skoczył na równe nogi.
— Nigdy nie mów nigdy. — Harry również
wstał. — Myślę, że powinieneś skończyć się nad tym rozwodzić. Idea zrozumienia
lub nawiązania relacji z niezbadanymi tajemnicami, takimi jak przeznaczenie,
może nas czasem opętać. Dodam, że dotyczyło to między innymi Reginalda Aresa.
Albus sapnął, gdyż przypomniał sobie o
czymś istotnym. Gorączkowo zaczął przetrzepywać kieszenie szaty.
— Tato…
— Co się…?
— Spójrz! — powiedział i wyciągnął doń
oręż.
— To różdżka Reda! — Ojciec był w szoku.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, mogąc ją
w końcu komuś przekazać; dotąd nie rozstawał się z nią przez cały czas, nawet
na sekundę, nurzając się w morzu niepewności. Jak się okazało, niepotrzebnie
się stresował, bowiem wyczekał odpowiedniego momentu.
Harry wyglądał, jakby zapomniał o
obecności syna. Oglądał różdżkę pod każdym kątem, nawet pod światłem. Kiedy
skończył oględziny, był prawdziwie zdumiony.
— Skąd…?
— Od Fango Wilde’a — odpowiedział
ślizgon, zaś tata zmarszczył brwi.
— W porządku, odnalazłeś Fango. Czy chcę
wiedzieć, gdzie teraz jest?
— To bez znaczenia. — Wzruszył
ramionami. — Nie spowiadał mi się, dokąd zmierza.
— Wciąż jest w dobrym stanie. —
Spojrzenie ojca złagodniało. — Kiedyś jej używałem — dodał z nostalgią. —
Szalone czasy. — Westchnął, a potem trochę przygasł. — Zapewne nie wiesz, ale to
prezent ode mnie.
— Naprawdę?
— Owszem. — Uśmiechnął się Harry. —
Można powiedzieć, że mam do niej swego rodzaju sentyment. O wykonanie
poprosiłem starego Ollivandera — tego samego wytwórcę, który zrobił twoją.
— Dlaczego? — zapytał, zaciekawiony.
— Szczerze mówiąc, zawsze wolałem znać
różdżki, którymi władali moi uczniowie. Czułem się lepiej, gdy wiedziałem, z
kim mam do czynienia. Co więcej, miło jest być w dobrych stosunkach ze
współpracownikami, zwłaszcza z ludźmi pokroju Reda… — powiedział tata. — Możesz
mi nie wierzyć, ale wciąż pamiętam ten dzień, zupełnie jakby miał miejsce
wczoraj. Był strasznie wdzięczny i często to okazywał. Mówił, że będzie ją
pielęgnował aż do dnia swej śmierci. Wyglądał, jakby wcześniej nie dostał od
nikogo prezentu. Jak na niego patrzyłem, poniekąd widziałem samego siebie.
Uważam, że po prostu nie był przyzwyczajony do bycia obiektem dobrych uczynków
— urwał i w momencie stał się przygnębiony. Ostatecznie schował oręż Aresa i
westchnął przeciągle. — Cóż, niekiedy jestem w błędzie. Czas pokazał, że nawet
tak urocze chwile mogą być oparte na fałszu — dodał. — Gdy w Ministerstwie
zapanuje porządek, oddam różdżkę do archiwum dowodowego.
— Czyli weźmiesz ją na przechowanie? —
zapytał, obawiając się najgorszego.
— Tak, do momentu przeprowadzenia
należytego dochodzenia. Gdy się zakończy, zostanie przełamana na pół.
— Co takiego? Nie możesz! — wykrzyknął,
obruszony.
Tata zamrugał, zaskoczony tym nagłym
wybuchem.
— Zrozum, synu. Reginald Ares był
kryminalistą, a złamanie różdżki przestępcy to standardowa procedura. Jako
profesjonalista nie mogę pozwolić, aby moje zamiłowanie stanęło na przeszkodzie
ustanowionemu prawu…
— Wiem, że był zbrodniarzem, po prostu…
— urwał, szukając odpowiednich słów. — Czuję, że Ares naprawdę cenił tę różdżkę,
nie udawał radości — powiedział, ale nie zagłębiał się w szczegóły.
Zdecydowanie nie zamierzał wyznawać tacie całej prawdy i tym samym ogołocić
zmarłego z resztek godności. — Nie potrafię wyjaśnić czemu, ale czuję, że… gdy
umierał, wciąż była dla niego bardzo ważna. Na twoim miejscu nie pozbywałbym
się jej z taką łatwością.
Ojciec przez chwilę patrzył na niego z
niemałym zainteresowaniem, a potem skinął głową. Najwyraźniej zauważył płynącą
z wykładu syna dziwaczność.
— W porządku, zastanowię się nad tym —
powiedział koniec końców. — Skoro omówiliśmy już wszystko, co cię niepokoiło,
myślę, że powinniśmy wracać. Jestem przekonany, że Gin zdążyła w międzyczasie
zwołać ekipę poszukiwawczą.
Gdy zaczęli przedzierać się przez
zarośla, Albus nie mógł powstrzymać uśmiechu. Szli w milczeniu, ramię w ramię,
uważnie patrząc pod nogi i dopiero kiedy mieli wchodzić z powrotem na
dziedziniec, powiedział to, co dusił w sobie od początku rozmowy.
— Tato…?
— Tak, synu? — Harry uniósł brew.
— Przepraszam, że przez ostatnich kilka
lat byłem prawdziwym palantem.
— W porządku. — Uśmiechnął się ojciec. —
Wciąż cię kocham.
Odwzajemnił wyszczerz, po czym spojrzał
przed siebie. Gdy weszli do bufetu, zauważył swoich najbliższych. Morrison
pałaszował jedzenie, podczas gdy Scorpius osłaniał twarz przed odpryskującymi
drobinkami. Mama stała z prawej strony, skanując żałobników wzrokiem, zaś James
gorączkowo szeptał jej do ucha — nie wiadomo, czy starał się ją uspokoić, czy
też podżegał do rozpoczęcia poszukiwań. Mirra siedziała razem z Rose i jakąś
nieznajomą przy jednym z metalowych stolików — dziewczęta prowadziły serdeczną
rozmowę na bliżej nieokreślony temat. Albus mimowolnie odnotował fakt, iż
kuzynka wygląda na znacznie spokojniejszą, aniżeli podczas ceremonii
pogrzebowej.
— Śmiało, dołącz do swoich przyjaciół.
Mamę zostaw mi. — Tata puścił mu oko.
— Dzięki. — Uśmiechnął się z
wdzięcznością i odszedł w kierunku chłopaków, którzy zaczęli doń machać, kiedy
tylko wypatrzyli go w tłumie.
Rozejrzawszy się po zgromadzonych,
zrozumiał, że wciąż może mieć nadzieję. Świat się zmieniał, bo tak miał w
zwyczaju, więc po prostu musiał to zaakceptować. Idąc do przyjaciół, cieszył
się z wewnętrznego spokoju, który osiągnął po rozmowie z Harrym. Nie słyszał w
głowie żadnego niepokojącego głosu i nigdy nie był szczęśliwszy.
Miał naprawdę wiele do zrobienia. Miał
na co czekać. Ojciec powiedział, że Hogwart zostanie wkrótce otwarty i wręcz
nie mógł się doczekać wylegiwania w chłodnym, aczkolwiek przytulnym pokoju
wspólnym oraz patrzenia na gobelin upamiętniający odwagę Severusa Snape’a —
pomyśleć, że dopiero teraz dorósł, aby czuć dumę z powodu odziedziczenia jego
imienia. Oczywiście, z niecierpliwością wyczekiwał również czasu spędzonego z
Mirrą. Wreszcie poczuł się panem swego losu, co napawało go ogromną radością.
Stał przed gamą wyborów, czekało go masę decyzji do podjęcia, a gdy zabłądzi,
zawsze będzie mógł porozmawiać z tatą.